Każdy sukces mieszkańca naszej gminy cieszy, tym bardziej jeśli na ten sukces pracuje latami. Takim człowiekiem jest Hubert Lech, który początkiem września udał się do Szwajcarii, by stawić czoła dwóm czterotysięcznikom. Wyjazd udany, choć nie bez przygód, ale przecież o nie właśnie chodzi. Gratulujemy Panu Hubertowi i mocno dopingujemy przy kolejnych przedsięwzięciach. Tymczasem zapraszamy do lektury wspomnień naszego mieszkańca z alpejskiej wyprawy. Kto wie, może zaszczepi w Was bakcyla wspinaczki wysokogórskiej.

„Wrześniowy wyjazd w Alpy Szwajcarskie do doliny Mattertal (jednej z dolin bocznych wielkiej doliny Rodanu, kantonu Valais/Wallis) miał miejsce w dniach 2-7.09.2021 roku. Naszym celem początkowo była grań Nadelgrat, ale ze względu na zmienne warunki pogodowe, oraz ograniczony czas postanowiliśmy trochę zmodyfikować nasze pierwotne założenia i udać się w masyw Taschhorn (4490 m). Jest to ósmy co do wysokości szczyt w całych Alpach, leżący na południe od Dom de Michabel (4545 m).

Po raz pierwszy Taschhorna ujrzałem kilka lat wcześniej, właśnie ze szczytu Dom. Już wtedy jego wierzchołek przyciągał moją uwagę i napawał niemałą grozą (pomimo tego, że patrzyłem na niego, można by powiedzieć z góry). Te kilka lat temu pomyślałem, że kiedyś przyjdzie czas i jak góra będzie dla mnie łaskawa, to uda się stanąć na jej wierzchołku. Po kilku miesiącach patrzyłem na Taschhorna znów, ale ze szczytu Weisshorn (4505 m). Wtedy to miałem możliwość oglądania z kilku km grań południową.

Wyjazd w Alpy jak zwykle poprzedzony jest swego rodzaju rytuałem, staram się jak najwięcej spraw pozałatwiać żeby niczego nie zostawić na barkach mojej kochanej żony. Podstawą jest oczywiście ogarnięcie ubezpieczenia i w tym przypadku niezawodna jest pani Karolina z RCU w Lesku (mogę zadzwonić o każdej porze dnia i nocy z prośbą o ubezpieczenie, a ona to ogarnie:)). To co najgorsze przy wyjazdach w Alpy, oczywiście poza rozłąką w rodziną, to droga. Nierzadko schodzi ponad 24 godziny jazdy samochodem przez Bielsko-Białą, Czechy, Niemcy, no i oczywiście Szwajcarię.

Tym razem po przyjechaniu do miejscowości Tasch, zostawiamy część naszych rzeczy na kempingu w Randzie i jedziemy do miejscowości Taschalp na wysokość około 2200 m. To tutaj robimy sobie krótki spacer (około2,5h), podchodzimy pod Taschhutte (2701m) i w drodze powrotnej spotykamy czterech młodych Polaków pracujących na roli. U nich zaopatrujemy się w ser Zigger i wracamy samochodem na Kamping do Randy. Noc jest ciepła, jak na tą wysokość, można spać bez namiotu, tylko na karimacie oraz w śpiworze. Brak zanieczyszczenia sztucznym światłem powoduje, że widać prawie każdą gwiazdę (poza tymi, które są schowane za potężnymi masywami górskimi).Z głębokiego snu wybija mnie wrzeszczący budzik telefonu, oczywiście standardowo nie wstaje tylko jeszcze ze dwa razy włączam drzemkę. Po drugim dzwonku uświadamiam sobie gdzie jestem i od razu dostaję energii do działania. Budzę swojego partnera od liny, szybka toaleta poranna, następnie śniadanie (standardowo owsianka), no i nieodłączna kawa z włoskiej kawiarki. Przepakowujemy sprzęt i wracamy do Taschalp (2250 m). Tutaj jeszcze tylko zmiana butów na górskie i możemy ruszać przed siebie. Szczyt jest schowany wysoko w chmurach. Nasze plecaki mam wrażenie (później okaże się to faktem), że jak zwykle ważą trochę za dużo. Wiedząc, że tego dnia mamy do podejścia ponad 1600 metrów w pionie, postanawiamy nie forsowaćzbytnio tempa. Startujemy około godziny 10:00. W przewodnikach napisane jest że droga powinna zając nam około 6h. Mając na uwadze faktzmieniającej się pogody i pogarszających się warunków, które mają nadejść około 18:00, zaczynamy sukcesywnie acz powoli piąć się do góry. Wokół nas co jakiś czas otwierają się widoki na Rimpfischhorn (4199m) oraz górujący po drugiej stronie doliny Mattertal masyw Weisshorn (4505m), (szybko sięgam pamięcią trzy lata wstecz i przypominam sobie swoją ponad dwudziesto godzinną wspinaczkę na wierzchołek Weisshornu granią wschodnią). Po około dwóch godzinach robimy sobie pierwszy postój na uzupełnienie energii. Spoglądam na zegarek i widzę, że wskazuje już ponad trzy tys. metrów. Zmniejszające się ciśnienie oraz ilość tlenu powoduje, że serce bije mi średnio z częstotliwością 130 uderzeń na minutę. Po krótkiej przerwie, zarzucamy plecaki, zapinamy pasy biodrowe, ostatni łyk wody z bukłaku, kije w dłoń i ruszamy dalej do góry. Po godzinie wchodzimy w chmury, akurat wtedy kiedy mamy wejść na lodowiec Weingartengletscher. Tutaj wiążemy się liną, zakładamy kaski oraz uprząż, jeden kij troczymy do plecaka, a w jego miejsce dosięgam czekana. Powoli ostrożnie wchodzę na lodowiec, mając w pamięci kilka przygód związanych z przemieszczaniem się po lodowcach, postanawiam się nie śpieszyć. Ostrożnie stawiam każdy krok i dokładnie szukam drogi wśród szczelin. Wysokość coraz bardziej zaczyna dawać mi się we znaki, więc postanawiam zwolnić. Od tej pory robię trzydzieści kroków i przerwa na dziesięć oddechów. Tomek spokojnie idzie z tyłu i obserwuje jak sobie radzę (to właśnie on zawsze szedł pierwszy, ale tym razem postanawia dać mi się wykazać). Po około dwóch godzinach dochodzimy do Mischabeljoch. Biwak na 3851m. Jest to przełęcz na której znajduje się schron na około dwadzieścia osób. Wewnątrz jest tylko dwóch Polaków. Szybko zawieramy znajomości, ogarniamy się i planujemy jutrzejszy dzień. W nocy słychać, że pada śnieg, trochę mnie to stresuje i mam problem z zaśnięciem. Kiedy w końcu udaje mi się odejść do krainy Morfeusza, to słyszę przeklęty tysiące razy BUDZIK. Jak na obecną wysokość na jakiej się znajduję, to czuję się wyśmienicie. Dochodzę do wniosku, że jest to zasługa spaceru powyżej 2500 m w pierwszym dniu. Kiedy wychodzimy ze schronu, słońce zaczyna powoli pojawiać się zza grupy Weissmis (4017 m). Do góry wiedzie dobrze oznaczona kamiennymi kopczykami droga. W początkowej fazie nie ma potrzeby używać raków, dopiero po osiągnięciu około 4200 m, wyciągamy je z plecaka i zakładamy, przy okazji korzystając z przerwy postanawiamy się posilić. W kopule szczytowej jest sporo luźnych kamieni (choć nie tak dużo jak na Matterhorn), trzeba ostrożnie wybierać chwyty żeby czegoś nie strącić w dół na przyjaciela oraz kolegów z Polski, którzy są za nami. Po około 5,5 h stajemy na wierzchołku przy metalowym krzyżu. Widok z każdego alpejskiego szczytu jest niesamowity. Otwiera się cała grupa Monte Rosa, Matterhorn, Dent du Herenz, Weisshorn, Dom, oraz grupa Weissmis. W dali można ujrzeć Mont Blanc. Po około czterdziestu minutach, wykonaniu bodajże setki zdjęć, zaczynamy schodzić. Powoli i sukcesywnie w dół. Do schronu docieramy po około 4,5 h. Tam zasłużony odpoczynek, uzupełnienie kalorii, omówienie całego przebiegu akcji górskiej oraz układanie planów na dzień następny. W czasie naszych rozmów do biwaku schodzi się coraz więcej wspinaczy. Szwajcarzy, Niemy, Austriacy, Brytyjczycy. Każdy z nich ma jakiś swój plan, każdy z nich ma swoje górskie marzenia. Pomimo zmęczenia, długo debatujemy z Tomkiem jaki cel obrać na jutrzejszy dzień. Postanawiamy wyjść granią północną na Alphubel (4206 m), a następnie przejść na wierzchołek Allalinhorn (4027 m). Następnego dnia po wejściu na lodową czapę Alphubela, zdajemy się sprawę, że słońce zaczyna dosyć mocno operować, a co za tym idzie, lodowiec po którym chcemy przejść robi się miękki i to zmusza nas do skierowania się prosto ze szczytu do Saas-Fee. Kilka godzin później jesteśmy przy samochodzie. Zadowoleni i szczęśliwi, że pogoda dopisała, a góry co by nie mówić były dla nas łaskawe i pozwoliły przeżywać chwile radości oraz uniesienia na szczycie, gratulujemy sobie i ostatni raz podczas tego wyjazdu patrzymy w stronę Taschhorna. Szybkie mycie, przebranie się w czyste ciuchy i wyruszamy w drogę powrotną.

Korzystając z okazji chciałbym w szczególności podziękować swojej najbliższej rodzinie, która dzielnie znosi stres związany z moimi górskimi wyjazdami. Wyjazd nie udał by się gdyby nie pomoc Pana Marcina Demkowicza.

Wejście na Taschhorn to był dla mnie przełomowy moment w moim życiu. Po problemach związanych z pierwszą połową tego roku, ten mały sukces dał mi siły na to, że wszystko w życiu można ułożyć na nowo.”